Coraz trudniej mi sprzedać piwo w pociągu.
Kiedyś miałem z tego kupę szmalu. A teraz? Nawet jeśli nie odważę się stwierdzić przed samym sobą, że ten biznes umiera, to muszę przynajmniej powiedzieć, że minął mój czas świetnego prosperity.
- Jasne! Ciemne! Schłodzone! - mogę tak się drzeć bez końca. Niewiele to daje.
Co się zmieniło? Otóż wprowadzono do pociągów obowiązkowe rezerwacje miejsc. A pasażerowie, ci biedni ludzie, sobie po prostu z tym nie radzą.
Bo to nie takie łatwe.
- Myśmy pytały konduktora i twierdził, że miejscówki nie obowiązują!
- Obowiązują, myśmy też pytały!
- Panie, ale ja mam numer 23!
- Panie, co pan, na pewno?
- A nie, jednak mam 93!
- A wie pan, dobrze, że pan mówi, okazuje się, że usiadłem na pałę, a przecież na bilecie mam co innego... Ha! Też 93!
I tak stoją w tych przejściach, że przecisnąć się nie sposób.
Czasem nie zdążę obskoczyć nawet jednego wagonu, a już muszę wyskakiwać, bo pociąg rusza. Z plecaka nic mi nie ubywa; butelki dzwonią tak, jak dzwoniły.
Nie mam jednak żalu do tych wizjonerskich umysłów świata kolei, które wprowadził tę nowinkę technologiczną, nie przewidując jej społecznych i handlowych konsekwencji. Było to bowiem w dobrej wierze. A jak pouczał św. Augustyn, najważniejsze są intencje, a nie skutki naszych wyborów moralnych.
I zawsze o tym pamiętam, nawet gdy wyskakuje przez okno z rozpędzonego Pendolino - prosto w garnek swojej zupy, w której nic nie pływa.