Drodzy Czytelnicy,
piszę do Was bezpośrednio z Anus Mundi.
Nie wiem, kim jesteście.
To prawdopodobne, że jesteście przyszłym pokoleniem historyków specjalizujących się w upadku cywilizacji łacińskiej. Albo studentami, doktorantami psychologii zbierającymi dokumentacje do prac dyplomowych poświęconych zdegenerowanym formom narcyzmu; nic tutaj nie jest wykluczone.
Jeśli chodzi o mnie samego, to te wpisy są czymś w rodzaju listów, które wkładam w opróżnione flakoniki perfum tak, aby następnie wrzucić je do muszli klozetowej; trzeba wiedzieć, że śmieję się do rozpuku za każdym razem, gdy spuszczam wodę.
Nie ukrywam, że piszę w stanie pewnego podekscytowania i pobudzenia intelektualnego. Powodem fakt następujący: wyszedłem z domu po raz pierwszy od tygodnia.
Trwało to może dwadzieścia minut, ale zobaczyłem, co było do zobaczenia.
Widziałem ludzi śmiejących się i płaczących, idących prosto i kulejących, młodzież i starców, paru drobnomieszczan i jednego schizofrenika, widziałem kuśtykające budynki, plujące w siebie tynkiem, słońce w wyśmienitym humorze, psie odchody, atakujące mnie od dołu, i ptasie, szturmujące od góry, widziałem supermarket funkcjonujący jako tawerna dla licealistów: nawet gdybym sam chciał usiąść na tamtejszym parapecie, by napić się białego bordeaux, nie byłoby miejsca. Wreszcie była również na ulicy mała małolata, która zdawała się dostrzec we mnie jakieś widmo bądź miała rentgena w oczach i dostrzegła, że nie mam kości, co na jedno wychodzi i w równym stopniu wywołuje zdumienie; nic nie jest wykluczone.
Krótko mówiąc, widziałem wszystko to, co można odnaleźć w tzw. prozie psychologicznej.
Słyszę teraz, jak w umyśle rośnie pytanie: czy nie lepiej jednak czytać w łóżku, niż gdziekolwiek wychodzić? Aż puchnie cała głowa.
piszę do Was bezpośrednio z Anus Mundi.
Nie wiem, kim jesteście.
To prawdopodobne, że jesteście przyszłym pokoleniem historyków specjalizujących się w upadku cywilizacji łacińskiej. Albo studentami, doktorantami psychologii zbierającymi dokumentacje do prac dyplomowych poświęconych zdegenerowanym formom narcyzmu; nic tutaj nie jest wykluczone.
Jeśli chodzi o mnie samego, to te wpisy są czymś w rodzaju listów, które wkładam w opróżnione flakoniki perfum tak, aby następnie wrzucić je do muszli klozetowej; trzeba wiedzieć, że śmieję się do rozpuku za każdym razem, gdy spuszczam wodę.
Nie ukrywam, że piszę w stanie pewnego podekscytowania i pobudzenia intelektualnego. Powodem fakt następujący: wyszedłem z domu po raz pierwszy od tygodnia.
Trwało to może dwadzieścia minut, ale zobaczyłem, co było do zobaczenia.
Widziałem ludzi śmiejących się i płaczących, idących prosto i kulejących, młodzież i starców, paru drobnomieszczan i jednego schizofrenika, widziałem kuśtykające budynki, plujące w siebie tynkiem, słońce w wyśmienitym humorze, psie odchody, atakujące mnie od dołu, i ptasie, szturmujące od góry, widziałem supermarket funkcjonujący jako tawerna dla licealistów: nawet gdybym sam chciał usiąść na tamtejszym parapecie, by napić się białego bordeaux, nie byłoby miejsca. Wreszcie była również na ulicy mała małolata, która zdawała się dostrzec we mnie jakieś widmo bądź miała rentgena w oczach i dostrzegła, że nie mam kości, co na jedno wychodzi i w równym stopniu wywołuje zdumienie; nic nie jest wykluczone.
Krótko mówiąc, widziałem wszystko to, co można odnaleźć w tzw. prozie psychologicznej.
Słyszę teraz, jak w umyśle rośnie pytanie: czy nie lepiej jednak czytać w łóżku, niż gdziekolwiek wychodzić? Aż puchnie cała głowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz